Konrad Rękas: „Czyja Solidarność?”
Obchody 30-lecia porozumień po raz kolejny potwierdziły oczywistą prawdę, że „legendarny wieli ruch społeczny” Solidarność nigdy nie był jednością. Przeciwnie – ścierały się w nim różne nurty, różne wizje organizacji państwa i polityki gospodarczej, odmienne tradycje historyczne, wreszcie krańcowo sprzeczne emocje i odczucia. Kto wygłasza komunały, że „w ’80 byliśmy razem, a teraz się kłócimy”, ten albo kłamie, albo zawodzi go pamięć.
Już podczas strajków 1980r. zauważalne było najprzeróżniejsze tendencje – od chęci załatwienia prostych spraw płacowo-kadrowych na poziomie danego zakładu pracy, czy miasta (jak to miało miejsce w lipcu ’80 w Lublinie i Świdniku), przez stawianie postulatów szerszych (najczęściej grzeszących naiwnością i sprowadzających się do pragnienia podwyżek i „większej równości”), do chęci osiągania celów politycznych – już to przez uspołecznienie istniejących oficjalnych związków zawodowych, postulaty „prawdziwej samorządności zakładowej”, aż po hasło własnych, wolnych związków zawodowych. Te różnice zdań trwały zresztą przez całe 16 miesięcy Solidarności, która biorąc sobie za wzór wszystkoogarniającą Partię – sama chciała być wszystkim: i związkiem, i quasi-partią, i ośrodkiem pomocy, i wyzwolicielem narodów Europy Środkowowschodniej, i „ruchem społecznym”. Słowem – „wielka Solidarność” była czymś na kształt beretoszalika z rękawami – chciała pełnić za dużo funkcji, na żadnej nie skupiając należycie swojej uwagi.
Najważniejszymi różnicami dzielącymi kierownictwo związku były jednak te dotyczące taktyki postępowania wobec władzy. I tak realista Wałęsa wraz z Mazowieckim, Siła-Nowickim, Olszewskim, Geremkiem, Celińskim starał się wówczas powstrzymać, a wręcz wyeliminować od wpływu na związek Michnika, Kuronia, Modzelewskiego, Gwiazdę, Kaczyńskich, Bujaka – których uważał za niebezpiecznych rewolucjonistów. Prawda, jak zabawnie wyglądają te podziały z dzisiejszej perspektywy i jak trudno uczestnikom tych sporów przyznać się do dawnych sojuszy?
Myliłby się ten, kto by sądził, że chociaż stan wojenny pogodził Solidarność. Przeciwnie – początkowo Wałęsa liczył na powrót do gry po usunięciu radykałów. Jednak słaby odzew społeczny na wezwania do protestów przeciw działaniom władzy przekonał tę ostatnią, że Solidarność to zgrana karta. W tej sytuacji jedyną szansą przewodniczącego stało się związanie z dawnymi przeciwnikami jako grupą mającą sprawdzone kontakty na Zachodzie – te gwarantujące dopływ funduszy oraz obecność w środkach masowego przekazu. Warunki konspiracyjne umożliwiały sprawne eliminowanie osób i środowisk niechętnych nowemu układowi sił w Związku – jak środowiska Andrzeja Gwiazdy, Andrzeja Słowika, czy Mariana Jurczyka. Inni (jak Andrzej Rozpłochowski) – wybierali emigrację.
Sama organizacja skurczyła się (wg danych IPN) do góra 20-30 tys. ludzi o różnym stopniu zaangażowania. I znowu – uderza dziś „słaba pamięć” niektórych. Kiedy Wałęsa udzielał wywiadów zachodnim telewizjom (przy których najwięcej roboty mieli tłumacze starający się ukryć megalomanię polskiego „bojownika o wolność”) realnie Związkiem (czyli konspirą) kierowali Bogdan Borusewicz i Lech Kaczyński – obaj wówczas zaufani dominującej grupy KOR-owskiej. Gdy więc dziś pan marszałek Senatu jakoś nie może przypomnieć sobie kim to w latach stanu wojennego byli jacyś Kaczyńscy, a syn nomenklaturowego aparatczyka z Biłgoraja śmieje się z nieżyjącego prezydenta i jego roli w „Solidarności” – to jest to zwyczajne nadużycie, niezależnie od tego, czy ówczesną aktywność bliźniaków oceniamy pozytywnie, czy też nie.
Mit „jednej Solidarności” przetrwał w oczach opinii publicznej okrągły stół (choć odsunięto od niego środowiska spoza kręgu decyzyjnego Związku) oraz wybory kontraktowe (bojkotowane przez część środowisk niezależnych, z których reszta – jak KPN i Stronnictwo Pracy – bezskutecznie walczyła z monopolem Komitetu Obywatelskiego). Wydawało się, że kres wizji neo-monopartii na bazie Związku i rzekomo powszechnie panującej w nim jedności poglądów – położyła ostatecznie wojna na górze. Tymczasem to jej główna postać – Lech Wałęsa – jest dziś w forpoczcie manipulowania historią Solidarności.
W kontekście historii Związku głosy oburzenia za awanturę na rocznicowym zjeździe Solidarności – są śmieszne. Nie spokojniej było wszak już na pierwszym spędzie w Hali Oliwii i na obradach Komisji Krajowej 30 lat temu… Jest też zupełnie naturalne, że etatystyczne Prawo i Sprawiedliwość jest prawym dziedzicem ruchu, który od swego zarania domagał się „demokratycznego socjalizmu”. Fałszywie brzmi też głos metropolity ks. abp. Józefa Życińskiego biadającego nad „upartyjnieniem związku zawodowego” – stan taki nie jest niczym dziwnym w przypadku głównie socjalistycznych ruchów Europy Zachodniej, choć w przeszłości to najczęściej właśnie „tradeuniony” trząsły tam partiami (niczym w naszym AWS), a nie odwrotnie – jak dziś wyglądają relacje PiS-Solidarność.
Przede wszystkim jednak kłótnia na zjeździe – była kwestią taktyki obu dominujących dziś stronnictw politycznych. Wszak dialog premiera Tuska z prezesem Kaczyńskim, choć rozbity na niezależne przemówienia – brzmiał, jakby obaj panowie konsultowali ze sobą swe teksty, by zgrabniej wypaść w kontrach.
Oczywiście w interesie PO było pokazanie, że – ponieważ wszyscy niekwestionowani (przynajmniej przez TVN i „Gazetę Wyborczą”) święci „pierwszej Solidarności” są po jej stronie – to właśnie Platforma jest prawdziwszym spadkobiercą ruchu i „partią instytucjonalno-rewolucyjną” III RP. Przeciwnie PiS – odwołując się do nurtów rewizjonistycznych w Związku – partia Kaczyńskich musiała to wrażenie pomnikowości i wszechmiłości zburzyć, najlepiej przez sprowokowanie kogoś by „nakrzyczał na robotników”. Zadanie to świetnie spełniła zapomniana dotąd Henryka Krzywonos, która dla jednych okazała się nagle Wałęsą w spódnicy, a dla drugich „zdradziecką sympatyczką PO”. Takie ustawienie podziałów to kontynuacja koncepcji stawiania się „tu gdzie Polska” i spychania przeciwników „tam gdzie stało ZOMO”.
Taktyka ta może wydawać się kontrowersyjna – wszak Polacy lubią sielanki i do dziś jednym z najtrwalszych bzdurnych mitów społecznych jest wizja Sejmu niczym z czasów marszałka Wycecha – w którym wszyscy się zgadzają, a przemawiają wyłącznie po to, by powiedzieć, że przedmówca miał rację. Wbrew pozorom jednak liderzy PiS wiedzą co robią prowokując kolejne spory i podkreślając podziały (nieważne, prawdziwe czy nie). W ten sposób bowiem utrzymują w bojowym napięciu swój żelazny elektorat a to on, a nie ulegający złudzeniom jedności sentymentaliści – jest potrzebny do umocnienia pozycji w wyborach samorządowych. Do tego też przydać się ma Solidarność obecna, przynajmniej werbalnie stawiająca się rządowi.
Zadowolona jest również PO, która z kolei celuje właśnie w tych wyborców marzących o spokoju i „dawnej jedności”. Platformie jest więc potrzeba Solidarność z obrazka, z dawnych zdjęć, fajna dla ludzi, którzy kiedyś byli 30 lat młodsi i myśleli, że robią coś pożytecznego, a teraz wiedzą, że coś poszło nie tak, ale nie chcą się do tego przyznać.
Czyja jest więc współczesna Solidarność – i jaka jest? Jednych i drugich – trzeba odpowiedzieć. Solidarność miłości potrzebna jest rządowi, Solidarność buntu – opozycji. A czego potrzebują zwykli ludzie?
Według badań CBOS, przynależność do NSZZ „Solidarność” deklaruje 5 proc. badanych pracowników (ok. 760 tys. pracujących), do OPZZ – 4 proc. badanych pracowników (ok. 600 tys. pracujących), do Forum Związków Zawodowych – 2 proc. pracowników (304 tys. pracujących), zaś do innych związków 5 proc. badanych pracowników (ok. 760 tys. pracujących). Z kolei Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej, podaje, że „Solidarność” szacuje liczbę swoich członków na 900 tys. osób zorganizowanych w blisko 12 tys. komisji zakładowych, zaś Forum Związków Zawodowych liczy ok. 400 tys. członków. Według MPiPS oprócz wymienionych central istnieją federacje (ok. 300), organizacje związkowe o zasięgu ogólnopolskim (273) oraz lokalne organizacje związkowe (ok. 24 tys.). Samodzielnie – bez powiązań z dużą organizacją związkową i wyłącznie na poziomie lokalnym – działa ok. 7 tys. organizacji związkowych o charakterze zakładowym. Jakby nie liczyć – daje to skromną ilość ok. 11 proc. zatrudnionych należących do związków, przy czym liczba ta stale spada.
Ludziom nie jest więc potrzebna Solidarność z obrazka – cokolwiek by na nim nie namalowali politycy, ani ta współczesna – nie mająca również nic ciekawego do zaproponowania. I to jest prawdziwe memento na 30-lecie porozumień sierpniowych.
Konrad Rękas
Felieton ukazał się na łamach „Kresów – Tygodnika Wschodniego”