A oto te koszty:
Grzęzawisko wielkości 770 miliardów – Wiesława Mazur
Aktualizacja: 2010-09-5 9:56 pm
Dług publiczny rośnie. W ciągu jednego dnia zadłużenie Polski zwiększa się o ok. 270 mln zł! Uświadomienie sobie tego może człowieka przyprawić o ciężki ból głowy. Można temu przeciwdziałać, licząc na cudowne przyspieszenie gospodarki o ładnych kilka procent, wtedy rząd mógłby nazbierać więcej pieniędzy z podatków (ekonomiści mówią wówczas o wysokim wzroście produktu krajowego brutto). Można też – i tego chwyta się rząd Tuska – spróbować prywatyzacji na potęgę, ale tutaj nasuwa się refleksja, co będzie, jak już wszystko zostanie sprzedane? Nad głową każdego z nas wisi zadłużenie, które zbliża się do 20 tys. zł, wobec 12,2 tys. zł, w 2005 r. i 7,3 tys. zł w roku 2000. Dług publiczny Polski na koniec tego roku na pewno będzie wynosił ponad 770 mld zł – powiedzieli “Naszej Polsce” analitycy.
W ostatnich latach dług eksploduje
Każdego dnia państwowy dług publiczny Polski przyrasta o 270 mln zł
Stan finansów Polski jest zły, a nawet bardzo zły – nie kryje w licznych wywiadach prof. Krzysztof Rybiński ze Szkoły Głównej Handlowej. Powiedzmy to, o czym mówi dzisiaj wiele osób: dług publiczny jest dziś o wiele wyższy niż za Edwarda Gierka. Wchodziliśmy w kapitalizm z długiem w wysokości 1,1 tys. dolarów na głowę Polaka. Ponad dwadzieścia lat temu dług publiczny wynosił 42,2 mld dolarów. Trzeba pamiętać, że dług zaciągnięty przez każdy rząd jest taki, jak każdy inny – należy go spłacić. W marcu ub. roku Polska spłaciła ostatnią ratę długów zaciągniętych w latach 70. wobec Klubu Paryskiego, czyli wierzycieli rządowych. Do spłacenia pozostaje jeszcze zadłużenie wobec banków komercyjnych. Ten dług wynosi 340 mln dolarów i musi zostać uregulowany do 2024 r. W III RP, jak wiadomo, zadłużyliśmy się na nowo, zadłużenie zagraniczne skarbu państwa na początku ub. roku wynosiło ponad 46,35 mld dolarów, zadłużenie krajowe 122,57 mld dolarów. Razem – 168,92 mld dolarów. Minęło półtora roku i widzimy, co się dzieje, dług niemal eksploduje. Polska stała się prawdziwym dłużnym grzęzawiskiem, ostatnie lata mocno nas pogrążyły, jeszcze trochę i trudno będzie wysunąć nos nad gęste, dłużne błoto. Tyle go jest, że nasze długi spłacać za nas będą dzieci i wnuki, a kto wie, czy i nie prawnuki.
Mamy rząd kochający biurokrację
Szczególnie szybki przyrost długu obserwujemy od trzech lat. Zadłużenie, w porównaniu do tego, co było, niezwyczajnie szybko zaczęło w tym czasie przyrastać w całym sektorze finansów publicznych, eksplodowało szczególnie zadłużenie krajowe, łącznie ze zobowiązaniami samorządów oraz zadłużenie zagraniczne. Zaciągnęliśmy nowe wielkie zobowiązanie finansowe, jakie tylko się dało: krótkoterminowe, długoterminowe i średnioterminowe, których przyrost jest ściśle powiązany z występowaniem deficytów budżetowych. Kto jest temu winien? Kolejne rządy z ich marną, niecelną polityką finansową Od dawna nie umiemy żyć bez rosnącego długu publicznego (nie tylko zresztą my, inni też, patrzmy jednak przede wszystkim na siebie i nie przyrównujmy sytuacji Polski do sytuacji np. do Stanów Zjednoczonych, bo to śmieszne), ponieważ co roku pożyczamy więcej pieniędzy niż ich jesteśmy w stanie pozyskać do państwowej kasy. Dług publiczny jest niczym innym, jak zsumowaniem nadmiernych apetytów wyrażających się deficytami budżetowymi, wydatków ponad stan, państwa i instytucji publicznych. W przyjmowanych corocznie przez Sejm ustawach budżetowych rządy z góry zakładają, że wydatki i wpływy do państwowej kasy absolutnie się nie zbilansują i trzeba wyciągnąć ręce po pożyczki, sprzedając coraz więcej obligacji i bonów skarbowych, prywatyzować za wszelka cenę. W br. Polacy pracowali więcej niż pół roku na wydatki zaplanowane przez rząd. Tylko czekać, kiedy będą pracować na te wydatki cały boży rok. A rząd ze swojej strony sobie nie żałuje, tworzy dziesiątki tysięcy dodatkowych etatów urzędniczych w administracji państwowej, które w 2010 r. będą kosztowały budżet państwa ponad 4 mld zł. Mówi się już o Platformie Obywatelskiej, jako o partii wspierającej i rozwijającej w Polsce machinę biurokratyczną. Okazuje się, że liberalizm nie jedno ma imię.
Banki mogą zająć “część państwa”?
W miarę wzrostu długu publicznego rosną koszty jego obsługi. W tym roku spłaty rat i odsetek kapitałowych pochłoną 35 mld zł. Rząd Donalda Tuska wytworzył w tym roku niebywałą dziurę budżetową, która rozrosła się do 100 mld zł, 50 mld zł umieszczone zostało w budżecie, a drugie 50 mld zł to są deficyty jednostek samorządów terytorialnych i ogromne kwoty wypchnięte poza budżet, przy pomocy tzw. kreatywnej księgowości. Tegoroczna “dziura” powiększy wydatnie państwowy dług publiczny. Czy tak może dziać się bez końca? I czy państwo może zbankrutować? Na internetowych stronach Narodowego Banku Polskiego informują, że państwo zbankrutować nie może, ale dodają, że “za niespłacone długi wierzyciele mogą zająć część państwa”. Bez wojny międzynarodowe instytucje finansowe, czyli m.in. banki, mogłyby zająć “część państwa”, brzmi to niezbyt zrozumiale, ale jednak niepokojąco, bo nie wiadomo, czym banki, nie posiadając konwencjonalnych armat, będą do nas strzelać? I czy chodzi o ziemię? A jeśli tak, to z ludźmi czy może raczej “oczyszczoną”, bez nich? Jeżeli jednak z ludźmi, czy mogą być wśród nich np. emeryci i czy będą mieli zagwarantowane swoje świadczenia albo czy banki zechcą przyjąć pod swój dach także osoby chore? Poruszamy się wśród niedomówień. A może jest mowa “tylko” o ewentualnym zajęciu przez instytucje finansowe zakładów przemysłowych i kopalń znajdujących się jeszcze w portfelu resortu skarbu? Niedługo będzie w tym portfelu ziało pustką, wszystko, co tam mają, zostanie upłynnione.
Ecofin dał Polsce czas do 2012 r.
Analitycy podają zazwyczaj wysokość długu publicznego, w relacji do PKB (tj. wartości tego wszystkiego, co wyprodukujemy w ciągu roku). Na podstawie danych z ostatnich siedmiu miesięcy prognozują, że dług publiczny na koniec 2010 r. zbliży się do 55 proc. PKB i może przekroczyć tzw. drugi próg ostrożnościowy. Wierzyciele od takich pożyczkobiorców mogą zażądać wyższej premii za zwiększone ryzyko spłaty zadłużenia. Wyliczono, że każdy dodatkowy punkt relacji długu do PKB pociąga za sobą wzrost premii dla inwestorów za ryzyko pożyczki od 1,2 do 1,6 punktów procentowych. Pożyczający musi być więc wiarygodny, bo może zapłacić podwójnie i wpaść w potworną spiralę zadłużenia. Mamy konstytucyjny zapis, a także zapis unijny, że dług publiczny nie może przekraczać 60 proc. PKB. Przejście przez ten próg byłoby przekroczeniem ostatniego, trzeciego progu ostrożnościowego, jeśli tak rzeczywiście by się stało, następny budżet (według wspomnianych zapisów) musiałoby zostać skonstruowany bez uwzględniania jakiegokolwiek deficytu. To przecież nierealne. Przypomnijmy, że rok temu Ecofin, czyli ministrowie finansów Unii Europejskiej, dali Polsce czas do 2012 r. na doprowadzenie deficytu budżetowego do granicy poniżej granicy 3 proc. PKB (mamy 7 proc.). Po przekroczeniu 60 proc. długu publicznego w relacji do PKB, jak już nieraz pisaliśmy na stronach poświęconych gospodarce, sytuację mielibyśmy dramatyczną, ponieważ rząd zostałby zobligowany do oszczędności rujnujących gospodarkę, m.in. nie byłoby mowy o jakiejkolwiek działalności prorozwojowej. Kto wie, czy nas w przekroczenie trzeciego progu ostrożnościowego rząd nie wpakuje, ponieważ od miesięcy nie podejmuje żadnych ważnych decyzji dotyczących naprawy finansów publicznych. Zadawala się mizdrzeniem do elektoratu, żeby wygrać wszystkie możliwe wybory. Tymczasem finanse publiczne zapadają się coraz głębiej w grzęzawisko.
Wiesława Mazur
Artykuł ukazał się w tygodniku “Nasza Polska” Nr 35 (774) z dnia 31 sierpnia 2010 r.
Za: bibula.com