Przebywałem wówczas u krewnego który mieszkał sam. Był to późny wieczór, właściwie noc, kiedy zakrzątnąłem się w kuchni przy parzeniu herbaty. Zza drzwi pokoju w którym spał krewny dochodziło do mnie wzdychanie jakieś takie nienaturalne, może bolesne, znać było że bardzo męczące śpiącego.
Pomyślałem zaparzę herbatę i jemu. Obudzę go, sen mara zniknie, uspokoi się i znów położy się spać. Wszedłem do pokoju i trafiłem prosto na dwie strugi w formie światła laserowego, tyle że, intensywnie granatowe, które wychodziły z czegoś co było w formie zwalistej postaci czarnej jak węgiel, na kształt śnieżnego bałwana. Ale, o zgrozo, to coś, podstawą sięgało pod strop podłogi, a głową przewyższało strop nad mieszkaniem. Cała ta kompozycja była wyeksponowana w całej swojej okazałości. A budynku od strony ściany w której znajdowała się ta postać jakby w ogóle nie było. Całość spowita była, jakby w oddali, jeszcze intensywniejszą czernią niźli sama postać.
Patrzyliśmy na siebie zdziwieni ja na nią ona na mnie. Nie wyczuwałem najmniejszej wrogości w jej spojrzeniu ani też w sobie żadnego lęku. Po chwili postać ta nie spuszczając tego laserowego wzroku ze mnie, poczęła cofać się. Spokojnie, miarowo, jakby niechętnie z przymusu, wyraźnie stawiając kroki do tyłu. Aż zniknęła w tej jeszcze bardziej niż ona sama scenerii.
Krewny spał jak dziecko. Ściany, stropy i piec powróciły na swoje miejsce, a ja jak gdyby nigdy nic, wyszedłem z pokoju, dokończyłem parzyć herbatę już tylko dla siebie i poszedłem do pokoju który zajmowałem obok.